W całej Unii Europejskiej obowiązuje dyrektywa „Omnibus”, której celem jest zwalczanie fałszywych promocji — takich, które polegają na sztucznym podnoszeniu ceny tuż przed obniżką, by potem móc ogłosić oszczędność na potrzeby marketingu. Na przykład: telewizor kosztuje 2499 zł, sprzedawca podnosi cenę do 3499 zł, a następnego dnia obniża ją do 2999 zł, próbując ściągnąć uwagę klientów „oszczędnością” 500 zł. Idea jest słuszna i podobne działania są zabronione w większości krajów UE.
W Polsce jednak wdrożenie dyrektywy ma dość… specyficzny charakter. Według polskiego prawa promocją można nazwać tylko obniżkę, której obecna cena jest niższa niż najniższa cena z ostatnich 30 dni.
Brzmi logicznie prawda?
Niestety jeśli przeanalizować to głębiej to mamy następującą sytuację. Wyobraźmy sobie, że sprzedajemy książki. Na jednej z nich, na okładce, wydawca wydrukował cenę 100zł. Księgarnia na nią promocję 40% i sprzedaje za 60zł. Do tej pory wszystko jest ok. Jeśli jednak księgarnia uzna, że ta promocja jest zbyt duża (np. pracownik popełnił błąd) i chce zmniejszyć rabat do 20% sprzedając książkę za 80zł to już wg. Urzędu nie może tego nazwać promocją i tak komunikować klientowi bo dostanie karę. Oczywiście może sprzedawać za 80zł ale promocją będzie to można nazwać dopiero po 30 dniach. Logiczne prawda?